Korona Shergardów

PROLOG Korona Shergardów Nadciągał zmierzch. Zimny deszcz bezlitoœnie chłostał skały, przewalając się po zboczach gór w gęstniejących, to znów rzednących tumanach. Wiatr szarpał strużki płynu, wyrywając je chmurom, stłoczonym nad szarą ziemią Grombelardu. ciężkie Góry trwały - niewzruszone. Rzęsisty deszcz przemienił się w ulewę. Jaskrawa błyskawica zalœniła na tle posępnego sklepienia, które aż trudno było zwać niebem. Huk grzmotu runął między szczyty razem z prawdziwymi kaskadami płynu. W jednej momencie poœród piargów spieniły się setki rozwœcieczonych strumieni; kamienie biegły w dół po pochyłoœciach, czasem spiętrzały się, tworząc zapory, rozbijane zaraz ciosami kipieli. Większe głazy trwały nieporuszenie. W szarym œwietle wieczoru, poœród ulewy, zamajaczyły niewyraŸne sylwetki dwóch ludzi. Przygięci do ziemi, objuczeni pakunkami a także bronią, mozolnie posuwali się naprzód wzdłuż krętej œcieżki górskiej, która była teraz korytem rozgniewanego strumienia. Nieopodal, ciasno skupione, leżały znaczne kamienie, omywane falami dżdżu. Ludzie wytrwale pięli się po zboczu. Uderzenie pioruna wstrząsnęło strugami deszczu, a gdy huk przebrzmiał, dało się słyszeć rozfalowany głos, będący upiorną namiastką mrukliwego, niewyraŸnego œmiechu. Głos ten, poœród ulewy a także wiatru, mógł być złudzeniem... ale nie był, ponieważ poniżej skupione przy œcieżce kamienie ożyły. Ludzie zastygli w bezruchu, po czym jeden krzyknął ostrzegawczo, chwytając towarzysza za ramię. zadziwiające istoty rozrywały firanę deszczu, posuwając się w dół stoku ogromnymi skokami, zupełnie nieczułe na uderzenia wiatru. Mokre koty to widok groteskowy a także prawie żałosny: łapy a także ogony, oblepione sierœcią, zdają się być przeraŸliwie chude; podobnie łby, dziwnie wtedy podobne do psich. Dwadzieœcia owych stworzeń rzuciło się na ludzi, obalając ich a także zamykając w ruchliwym kłębie. Mokry gadba, kot olbrzym, zaiste wyglądał groteskowo. Powaleni mężczyŸni ujrzeli więc groteskową œmierć. Rwąca w dół stoku woda w strumieniu nagle poczerwieniała. 1. - akurat leje... Dlaczego ja tu mieszkam? Malutka jaskinia, wyżłobiona w skalnej œcianie, prawidłowo chroniła przed deszczem. Wysokie na trzy łokcie wejœcie zasnute było szarą tkaniną dżdżu, ale w głębi sklepienie uciekało do góry, œciany zaœ na boki. Niewielką, wcale suchą a także przytulną izbę oœwietlał oliwny kaganek - rzecz w jakiœ sposób nie na miejscu pod nierówną skałą; pasowałoby tu raczej łuczywo. Pozaczepiane o różne nierównoœci a także krawędzie skał suszyło się odzienie. Przy samym wejœciu wisiał pas z niedługim mieczem. Zupełnie naga kobieta wylegiwała się na wojskowym płaszczu, z nogami rozłożonymi w taki sposób, jakby zapraszała wszystkich mężczyzn œwiata. Pod głową dysponowała kołczan, z którego wysuwały się pierzaste pociski - ustępujące widać miejsca czarnemu warkoczowi leżącej, który z jakichœ powodów tkwił w kołczanie. Właœcicielka warkocza oderwała zębami kęs zimnego mięsa, wiszący u wielkiej baraniej łopatki a także przeżuwała powoli, nieruchomo spoglądając na œcianę deszczu przed jaskinią. - No? Dlaczego? - powtórzyła z pełnymi ustami; armektańskie wyrażenia dość niezwykle brzmiały w sercu Grombelardu. - Powiedz, dlaczego siedzisz w takiej norze, zamiast wyjechać gdzieœ, byle dalej? Przecież chyba ci chłód, hę? Rzeczywiœcie, chłód był dojmujący, choć podmuchy wiatru nie miały do jaskini dostępu. Jeœli mimo wszystko kobieta odczuwała chłód, to jej ciało, sprężyste a także muskularne, nie wiedziało o tym - nie drżało ani nie pokryło się gęsią skórką. Tylko sutki niedużych piersi sterczały, twarde jak kamyki. Widać z troski o nie sięgnęła ręką do tyłu a także namacała otyły pled. Pociągnęła go ku sobie a także okryła się byle jak, nie przerywając jedzenia. - Ou... - powiedziała, skończywszy z łopatką - cóż to był za baranek... Na pewno miał sto lat. Pieczeń z historii Szereru, naprawdę. Ulewa na zewnątrz zelżała, za to zmierzch czynił postępy. Wejœcie do jaskini coraz gorzej odcinało się od